Krzysztof Plewa pytał pochodzącego ze Złocieńca muzyka m.in. o wizytę w domu naczelnego poety SDM-u - Edwarda Stachury, powroty do korzeni zespołu i plany płytowe.

Krzysztof Plewa: Krzysztof Myszkowski w gościnnych progach Mikrofonu Radia Koszalin. Mogę śmiało powiedzieć, że spotykamy się tutaj trochę na twoim podwórku. Bo za tobą wizyta w twoim rodzinnym mieście – w Złocieńcu, tu Szczecinek, za chwilę Koszalin, więc odwiedzasz swoje podwórko, z sentymentem rozumiem.
Krzysztof Myszkowski: - Tak, tak, powroty do domu są najpiękniejsze. Rzeczywiście, przeżyłem piękne spotkanie z najbliższymi, objechałem okolice, odwiedziłem stare kąty, poszwendałem się – świetna przygoda. Zawsze lubię tu wracać.

Tym bardziej że w wakacje gościłeś tu na jednym z festiwali, który można powiedzieć chce się wtopić w to miejsce, takie trochę poetycko-turystyczno-ogniskowe.
- Ja bym to nawał przeglądem bardziej. Natomiast rzeczywiście mój kolega Jurek Hołownia, to kolega jeszcze ze szkoły, uprawia orkę na ugorze, czyli próbuje piosenkę poetycką, turystyczną, literacką przeszczepić na grunt Złocieńca i okolic. Na razie jest to bardzo sympatyczna impreza, bardzo kameralna, ludzie - z tego, co słyszałem - głównie z Polski, ale może i miejscowi się przekonają – oby. Oby mu się nie rozrosła w zbyt monstrualne rozmiary, bo to szkodzi takim imprezom. Na razie jest bardzo kameralnie, sympatycznie, wręcz intymnie.

Chciałbym powspominać z tobą trochę. Pamiętam moment, kiedy spotkaliśmy się zaraz po tym, jak odwiedziłeś Edwarda Stachurę w miejscu jego spoczynku. Pamiętam, jak opowiadałeś, że w jego intencji zamówiłeś mszę. Z wielką przyjemnością obejrzałem zdjęcia z wizyty w jego rodzinnym domu, no i także spotkanie z jego siostrą. Opowiedz, proszę, jak do tego doszło.
- Zostaliśmy zaproszeni na koncert do Aleksandrowa Kujawskiego. W tym roku była 80 rocznica urodzin poety. Tam są bardzo sympatyczni włodarze miasta, z pasją. Tam jest stary carski dworzec, na którym Stachura Edward biedny biedował. Gdy nie miał gdzie się przytulić, to tam bywał, przesiadywał. Na tym dworcu stworzono salkę w ramach chyba domu kultury i po remoncie przecinałem wstęgę, otwierając salę razem z panią Elianą Skórzyńską, młodszą siostrą poety i oczywiście z burmistrzem. Odsłanialiśmy taką płytę pamiątkową poświęconą poecie. Bałem się jakiejś nadmiernej celebry i zadęcia (bo nie lubię), ale było bardzo – naprawdę – bardzo swojsko, bardzo normalnie. Poznałem siostrę poety i dostąpiłem zaszczytu nazajutrz odwiedzenia rodzinnego domku w Łazieńcu – to jest taka dzielnica Aleksandrowa. Chatka jest zachowana w stanie nienaruszonym. Pani siostra oprowadziła mnie po tym obiekcie, zrobiła mi kawkę, posiedziałem na krzesełku poety, porozmawialiśmy i z całej tej wizyty najpiękniejsze jest to, że mamy podobny pogląd na współczesną recepcję dzieł poety, która w moim mniemaniu powinna polegać na łączeniu, nie dzieleniu. Jak w ogóle w życiu. I z panią Elianą doszliśmy do wspólnego wniosku, że im więcej będzie zgody między tzw. interpretatorami Stachury, tym więcej będzie Stachury w Stachurze i więcej będzie Stachury między nami. Bo wiadomo jak to w życiu - ludzie dzielą się na tych, którzy czują i wiedzą. No więc ja jestem z tych, którzy czują, to znaczy wolę być, bo ci, co wiedzą są nieomylni i bardzo zarozumiali, więc myślę, że to jest niedobry stan. Im więcej będzie tych, którzy czują, tym będzie piękniej na świecie. Podobną filozofię utrzymywania przy życiu w pamięci brata podziela pani Eliana, co mnie bardzo cieszy i to jest dla mnie ładny prezent po tylu latach zajmowania się Stachurą. W jakiś sposób wpisałem się też w tę modę, więc czuję się rozgrzeszony ze wszystkich grzechów, o ile je popełniłem.

Ale też pięknie jest to sfotografowane, jak razem oglądacie album, jak się domyślam, Edwarda Stachury czy ze zdjęciami, na których jest Edward Stachura.
- Tak, to był album rodzinny. Tam zdjęć Edwarda już trochę mało, bo pani Eliana opowiadała, że w czasach apogeum mody na Stachurę przyjeżdżali różni hipisi, tam rozbijali namioty, mama ich dokarmiała, tam były sceny niespotykane i niemożliwe w dzisiejszych czasach. Jako że mama była bardzo pogodną, towarzyską i gościnną kobietą, wszystkich tych hipisów, tych wszystkich Stachurowców dokarmiała. Opowieści było mnóstwo. Opowiadała, jak tutaj przy stole grali w pokera z ojcem, no naprawdę niepowtarzalna sytuacja dla mnie.

Powiedziałeś, że siedziałeś na krześle, na którym siedział Edward Stachura. Zastanawiam się, czy można tutaj mówić o jakiejś metafizyce, czy takim czuciu poety, no bo przecież Krzysztof Myszkowski i Stare Dobre Małżeństwo od lat Stachurę śpiewają.
- No na pewno za młodu, kiedy się absolutnie fascynowałem Stachurą, mogłem sobie tylko pomarzyć o takim spotkaniu. Teraz się ono ziściło i jestem bardzo zadowolony, zachwycony wręcz. Czy to metafizyka? Myślę, że to bardzo podniosła chwila dla mnie, że mogłem te atomy, te pyłki czy jak tam zwał jakoś zebrać i w sobie jakoś poskładać do kupy. Ale też przy okazji w jakiś sposób zrekapitulować tę całą przygodę ze Stachurą. Ja teraz troszeczkę jestem w innym rejonie. Stachura jest dla mnie punktem wyjścia, odniesienia, ale to nie jest w tej chwili dla mnie sprawa najważniejsza. Teraz się zajmuję swoimi refleksjami, taka kolej rzeczy.

Ale też masz świadomość, że fani nie odpuszczą, że tak łatwo Edward Stachura odkleił się od twórczości Starego Dobrego Małżeństwa?
- Oczywiście, ale ja nawet nie próbuję tego zrobić, bo ani się tego nie wstydzę, ani się tego nie zapieram. Dla mnie to jest fragment również mojego dziedzictwa, co jest powodem do dumy, a nie do wyparcia. 

Porozmawiajmy o powrocie do przeszłości Starego Dobrego Małżeństwa. Jak sam napisałeś na swojej stronie internetowej, to powrót do korzeni, powrót do historii, do tego, co było na początku i także czytamy, że to nigdzie nie publikowane piosenki Starego Dobrego Małżeństwa. To co to takiego jest?
- Przed pięcioma laty, kiedy dokonał się ten przełom personalny w zespole , oczywiście przeżyłem to bardzo i miałem z tego powodu różne przemyślenia. I doszedłem do punktu, w którym stwierdziłem, że wielu muzyków się przez zespół przewinęło, wszyscy zgłaszali w jakiś sposób prawa do tego wszystkiego, czy obiekcje, czy jakieś katalogi niespełnień, więc żeby wszystkich w końcu jakoś pogodzić, czy żeby wszystkim dogodzić, trzeba przede wszystkim odkopać tych muzyków, kolegów z początku, z samych pierwocin, z tych studenckich czasów, którzy grali i śpiewali, którzy byli ze mną od początku, natomiast wtedy nie było żadnych szans, żeby uwiecznić ich talenty na płycie czy w ogóle na taśmie. Takie były czasy, nie było w ogóle możliwości, było kilka tylko miejsc, w których się nagrywało muzykę, one były dla nas niedostępne. Wtedy, w tych studenckich czasach, te wydarzenia, jak również personalne sytuacje były bardzo dynamiczne, to się zmieniało z semestru na semestr, ale każdy jakąś cegiełkę dołożył i stwierdziłem, że może uda mi się ich zebrać, pozapraszać do studia. Najpierw przekopałem archiwa własne, wyszukałem piosenki, które rzeczywiście nie zostały nagrane albo odnalazłem niektóre, nie wiedziałem nawet, że były. I pozapraszałem wszystkich, żeby współcześnie w studiu ponagrywać te piosenki, póki jeszcze dychamy, póki jeszcze coś kumamy, żeby to nie przepadło. No i wszystkich tych, o których pomyślałem udało mi się zebrać. Oczywiście pracowaliśmy na raty, bo oni rozproszeni po świecie, niektórzy w ogóle nie praktykują w sensie muzycznym, ale udało mi się ich wszystkich ściągnąć do studia, czy nawet do Polski, bo niektórzy nie mieszkają w Polsce, udało mi się ich namówić, żeby się przygotowali do nagrań i udało się
„Memorabilia” nagrać. I to są wszyscy ci, których nie ma na płytach w stałej dyskografii. I to jest w zasadzie album zerowy, czyli to jest ten, który powinien być przed debiutem albo powinien być tym formalnym debiutem w 84. roku. Płyta to jest jedna rzecz, natomiast nie do przecenienia są te wszystkie spotkania po latach, myśmy się nie widzieli 30 lat albo lepiej, a rozmawialiśmy jakbyśmy się nie widzieli miesiąc. To było naprawdę wartością dodaną, atmosfera, rozmowy – piękny zjazd koleżeński – tak bym to nazwał.

Ale i także nazwiska, raz, że powiedziałeś takie, które już w muzyce w ogóle nie są znane, nie są kojarzone, bo nie praktykują muzyki, ale także te znane, które w kręgach poezji śpiewanej jak najbardziej funkcjonują, ale miały wkład w początek Starego Dobrego Małżeństwa.

- Tak, ale głównie są to osoby zapomniane. Oni mieli do mnie jakieś tam pretensje, że nie mówię o nich czy że zbyt lapidarnie o nich opowiadałem czy opisywałem ich, ale naprawdę, uwierz mi, trudno jest mówić o muzykach bez objawienia ich w akcji. Muzyk musi pokazać jak gra, a nie opowiadać o nim, że ten był taki czy taki. Tu grają, słychać i się wszystko zgadza, także pełnia szczęścia.

Muzyka i to, co stworzyliście zostało uwiecznione na krążkach, ale - jak powiedziałeś - najpiękniejsze będą te obrazki ze spotkań po kilkudziesięciu latach. Jak one wyglądały?
- To pogaduchy zwykłe, bo to 30 lat upłynęło, to opowieści najpierw o tym, co było, no i nocne Polaków rozmowy, co teraz każdy z nich robi. Bo każdy teraz żyje w swoim świecie, w swojej rzeczywistości i opowiadali mi o tym i owym.

Zabrałem ze sobą kilkanaście płyt Starego Dobrego Małżeństwa. Porozkładam je, od razu uprzedzam, że nie ma przynajmniej dwóch płyt, o których wiem, czyli „Bieszczadzkich aniołów”, ale miej je na uwadze. Pierwsza płyta po którą ty sięgniesz to będzie która?
- Nie wiem, mogę sięgnąć po tę, którą ty trzymasz, po „Tabletki [ze słów]” chociażby.

Czyli Jan Rybowicz.
- Jan Rybowicz, bo to brat bliźniak w sztuce, jak powiadam. On mi otworzył oczy na wiele spraw. Nauczył mnie tak naprawdę samodzielnego myślenia o poezji i doprowadził mnie do pisania własnych słów.

To jest kolejny poeta, którego losy, także te namacalne śledziłeś, prawda?
- Opiekuję się w zasadzie jego spuścizną, jego nagrobkiem, to jest chyba dla mnie najbliższy poeta z wszystkich. Gdyby tak już ustawiać ranking, jest chyba mi najbardziej bliski i tożsamy.

Możesz powiedzieć o sobie, że Krzysztof Myszkowski to ten, który przypomniał Jana Rybowicza trochę zapomnianego?
- No pewnie mogę, ale nie przypisuję sobie absolutnie wyłączności, bo było kilku badaczy, także niech ta zostanie.

I „Zgodliwość” jest dalej tą wyjątkową osobistą piosenką?
- To jest apoteoza asertywności, takiej mądrej asertywności, czyli taką oto konstatacją, żeby od czasu do czasu jednak powiedzieć „zdecydowanie nie” i „tak” kiedy tak, a nie zawsze „tak”, bo tak lepiej...

Zawsze ciebie o to pytam i jak zwykle zapytam, bo nadal zastanawiam się - w czym tkwi fenomen, że mamy miesiąc do spotkania w Koszalinie, a koncert Starego Dobrego Małżeństwa już jest sprzedany? Kilka miejsc zostało dosłownie. To przy okazji możemy zaprosić jeszcze na te kilka miejsc.
- Oczywiście zapraszam, zawsze wszystkich mile widzę i zapraszam na spotkanie. Ja nie wiem, nie jestem socjologiem, natomiast wydaje mi się, że polityka kulturalna uprawiana w tym kraju i przez media, i przez czynniki tzw. oficjalne niestety chyba nie docenia publiczności, ale ja nie jestem specjalistą, mogę tak sobie tylko gdybać. Wydaje mi się, że poprzeczka jest zdecydowanie za nisko powieszona w tym mainstream'ie, w popkulturze, w tych rozmowach o kulturze, we wszystkich tych gadających głowach przemądrzałych, dziennikarzach – przepraszam oczywiście. Ludzie mówią ogólnikami, nie mówią konkretami, nie ma tak naprawdę fachowców. A ludzie prości, w sensie prosta publiczność, czyli ta najwspanialsza, która może wybrać, szuka możliwości, jak ja to mówię, „zderzenia się z walcem”. Nie można cały czas karaoke śpiewać i odświeżać, produkować, klonować inżynierów Mamoniów. Ludzie szukają „naszych ulubionych ciągów dalszych”. Nikt nie ogląda jednego filmu milion razy, tylko szuka remake'ów czy dalszego ciągu. Ja szukam cały czas nowych wyzwań. Oczywiście mam swoich mistrzów czy ulubieńców z poprzednich epok, ale zawsze czekam na nową płytę. Stara stoi na półce, można po nią sięgnąć, natomiast nieustannie czekam na ciąg dalszy i gdyby czynniki oficjalne, media też się tak zachowywały i dawałyby szansę ciut ambitniejszym, nazwijmy tak może, formom wypowiedzi, to może byłoby lepiej. Może ja bym chodził na jakieś koncerty.

Pełne sale Starego Dobrego Małżeństwa oznaczają, że ludzie potrzebują trochę innego świata, a nie tego mainstreamowego?
- No ja nie ułatwiam, cały czas coś robię. Co dwa lata nagrywam nową płytę i z nią próbuję się wdzierać do serc i umysłów tych ludzi. A to nie są proste rzeczy, bo jestem człowiekiem dosyć doświadczonym przez życie i nie śpiewam już o miłości za bardzo, nie śpiewam piosenek letnich, raczej się zmagam ze swoim światem, staram się go opisywać. A skoro jestem ciut zgorzkniały, to ten świat jest trochę, powiedzmy, w sepii. To jest to „zderzenie z walcem”, ale każdemu z nas świat płowieje, zetliły się te letnie pocztówki i trochę ciągniemy tą sepią. No i trzeba z tym żyć, trzeba sobie z tym poradzić. A człowiek w biedzie, widząc drugiego w biedzie, mówi „o, nie jestem sam” i nie jest tak źle. Oczywiście ja nie mówię, że to jest jakaś apokalipsa, broń Boże, to są po prostu pewne refleksje gościa po pięćdziesiątce, którym jestem. No i nie ma nic gorszego niż 50+ w krótkich gaciach. Dla mnie to jest dramat, nie chcę być śmieszny.

„Memorabilia” to płyta, która się pojawiła się pod koniec ubiegłego roku, ale przyzwyczaiłeś nas do tego, że Stare Dobre Małżeństwo regularnie dba o fanów i dostarcza nowej twórczości. To już w głowie coś siedzi, plany studyjne już są?
- Tak, już nagrałem swoje partie. Siedemnaście zupełnie autorskich piosenek. W przyszłym roku na jesień chcemy uzupełnić o kolegów i o, no nie wiem, co tam będzie jeszcze. Na razie nagrałem te podstawowe ścieżki, czyli gitarę, swój głos i harmonijkę. No i zobaczymy, dodamy coś, doprawimy te dania, ciekaw jestem i czekam na to.

Bardzo dziękuję za spotkanie i widzimy się w Koszalinie za miesiąc.
- Zapraszam serdecznie i czekam na to spotkanie.

aj/ar

Posłuchaj

Rozmowa Krzysztofa Plewy z Krzysztofem Myszkowskim